sobota, 9 sierpnia 2014

Love story - czyli pierwotna wersja artykułu o nas :)

Podczas ostatniego pobytu w Polsce, nasz znajomy pracujący w lokalnej gazecie wpadł na pomysł opublikowania artykułu o naszej historii. Niektórzy z was, mieli okazje go przeczytać, wiec postanowiłam opublikować pełną wersje tj. nasze odpowiedzi na zadane przez dziennikarza pytania :)

Opowiedz o tym jak się poznaliście?

E: Poznaliśmy się w dość nietypowy sposób. Wszystko zaczęło się w sierpniu 2011r. Oboje byliśmy w trudnym momencie swojego życia. Z. był w Australii od 3 lat, sam, blisko podjęcia decyzji o powrocie do Egiptu. Ja parę miesięcy wcześniej zakończyłam związek i uciekłam w prace. Dla obojga oderwaniem od codziennych smutków było zabijanie potworów w pewnej grze online. Któregoś dnia, zobaczyłam w tej grze zbłąkana dusze, która potrzebowała pomocy. W wielkim skrócie - pomogłam.. i ubiłam wielkiego obrzydliwego potwora. W okienku "czatu" pojawiło się podziękowanie. Odpowiedziałam, że nie ma sprawy i jak tylko będę mogła znów pomóc to jestem do dyspozycji. Zaczęliśmy rozmawiać... Od tego momentu graliśmy ze sobą codziennie. Po tygodniu zaczęliśmy rozmawiać na Skype. Pamiętam jak biegłam z pracy do domu, żeby tylko na chwile go zobaczyć – miedzy Polską a Australią jest 9h różnicy w czasie, więc było nam ciężko logistycznie i byliśmy ciągle niewyspani. Dwa miesiące później Z. oświadczył, że jedzie do Polski bo musi mnie zobaczyć.

Pierwsze spotkanie. Czego najbardziej się baliście? Różnica kultur, inny język. Wszystko inne. Opowiedz o tym.

E: Załatwianie wszystkich formalności zajęło nam trochę czasu. Od momentu decyzji o spotkaniu do samego przyjazdu minęło pół roku. Oboje się baliśmy. Czego? Chyba wszystkiego. Ja miałam tu naprawdę fajną pracę, mieszkanie, dwa psy.. Nigdy nie myślałam o emigracji a brniecie w relacje z Z. z tym się właśnie wiązało. Dla Z. z kolei, nasz związek był w konflikcie z kulturą. Musimy pamiętać, że małżeństwa koptyjskie są aranżowane. Mama wybiera w kościele kandydatkę, którą proponuje synowi – koniecznie bardzo religijna Koptyjkę, zazwyczaj z zaprzyjaźnionej rodziny. Były też wątpliwości, które z perspektywy czasu wydają się śmieszne. W kulturze koptyjskiej, na jakikolwiek bliższy kontakt z kobietą (i mowie tu o przytuleniu i trzymaniu za rękę), przyzwolenie ma się dopiero po zaręczynach. Zastanawialiśmy się jak mamy się przywitać, jak zachowywać się wobec siebie przebywając w jednym mieszkaniu. Z jednej strony nie chciałam naruszać jego przekonań i nawyków, z drugiej było mi ciężko wyobrazić sobie w jaki sposób mamy rozwijać nasz związek nie mogąc dać sobie buziaka :) Istniało tez prawdopodobieństwo, że po pierwszym spotkaniu czar pryśnie, a mieliśmy ze sobą mieszkać przez miesiąc.

Na lotnisku trzęsłam się jak osika. Zobaczyłam go z daleka. Zamarłam, spuściłam głowę i się poryczałam. On bez słowa mnie przytulił. W tym momencie zrozumieliśmy, że wszystko będzie dobrze - nie było już Polki i Egipcjanina, byliśmy po prostu zakochaną, stęsknioną parą.

Miałaś wsparcie od rodziny, przyjaciół? Kibicowali Ci? Jak wyglądają kontakty z rodziną i przyjaciółmi teraz, czyli kiedy jesteście już razem?

E: Moja rodzina poznała Z. i chociaż oczywiście martwili się o mnie, bardzo nam kibicowali. Przed jego przyjazdem przeprowadziłam tysiące wykładów na temat Koptów i tego, że jedzą wieprzowinę i chodzą do kościoła... Z perspektywy czasu, potrafię się z tego śmiać, ale rzeczywiście nie było łatwo. Niestety nasza wiedza na temat tej kultury jest bardzo uboga i w dalszym ciągu większość ludzi słysząc słowo Egipcjanin, widzi mnie zakrytą od stop do głów, myjącą podłogę całymi dniami i rodzącą dzieci jedno po drugim. Jeśli chodzi o przyjaciół, tych kibicujących i wspierających moją decyzje o wyjeździe do Australii mogłabym policzyć na palcach jednej reki. Większość mówiła mi, że nie wiem na co się pisze, że mnie omotał, że robię głupotę, że go nie znam, on udaje, na pewno ma parę żon i może nawet nie jest farmaceutą i nie nazywa się Z. :) Oczywiście wszelkie te ostrzeżenia wywodziły się z troski o mnie i moje bezpieczeństwo. Rzeczywiście, moja decyzja była szalona i nie zupełnie zgodna z moim charakterem, wiec zrozumiałym jest, że wywoływała tak skrajne emocje.

Teraz po półtora roku od mojego wyjazdu, wszyscy uwielbiają Z. Czasami myślę, że moja rodzina lubi mojego męża bardziej niż mnie (śmiech).

Z., jak to się stało, że wyjechałeś z Egiptu? Jakie były tego powody?

Egipt jest biednym krajem. życie tam nie jest łatwe. Po ukończeniu studiów pracowałem jako farmaceuta po 14h dziennie w dwóch miejscach. Byłem zmęczony, większość moich znajomych z podobnym wykształceniem emigrowało. Miałem już dość i postanowiłem zacząć gdzieś od nowa. Miałem do wyboru Australię, Kanadę lub USA bo w tych krajach potrzebują ludzi wykształconych w dziedzinach medycznych. Australia w tym momencie była najpewniejsza jeśli chodzi o pracę i możliwość uzyskania wizy na stałe. Złożyłem podanie, byłem pewny, że na odpowiedź będę czekał rok-dwa.

Tradycja nakazuje Koptom zaręczyny przed wyjazdem z kraju. Rodzice znaleźli odpowiednią kandydatkę. Nikt nie pytał mnie o zdanie, zaaranżowali spotkanie z jej matką w celu ustalenia czy się na to zgadza czy nie (wywiad obejmuje przede wszystkim aspekty finansowe). Oczywiście ta biedna dziewczyna, również nie miała nic do powiedzenia. Zawsze wiedziałem, że małżeństwo aranżowane nie jest rozwiązaniem dla mnie i starałem się zrobić wszystko żeby do tego nie dopuścić. Postawiłem sobie za punkt honoru, zrobienie jak najgorszego wrażenia na rodzicach kandydatki. Zamiast pierścionka kupiłem ciasto. Na pytania rodziców co mogę zaoferować ich córce, odpowiadałem że nie mam nic i że nie jestem pewien czy dostanę wizę. Udało się, jej mama odmówiła zaręczyn. Parę dni później dostałem list z ambasady Australii – przyznanie stałego pobytu. Chciałem wylecieć jak najszybciej, uniemożliwiając tym samym kolejne przesłuchania w sprawie potencjalnych kandydatek na żonę.

Z., opowiedz trochę o tradycji, kulturze i swojej religii. W kontekście małżeństwa oczywiście. Podobno Twoja rodzina była mocno nieprzychylna na początku. Pokazali zdjęcia innych kobiet, ale Ty byłeś nieugięty.

Uważa się, że Koptowie to najstarsza wiara chrześcijańska. Jesteśmy rdzennymi mieszkańcami Egiptu, mówi się nawet, że jesteśmy potomkami faraonów (śmiech). W VII wieku Egipt został podbity przez Arabów, wiara chrześcijańska była powoli wypierana przez islam. Obecnie w Egipcie jedynie 5-8% populacji wyznaje chrześcijaństwo. Na nasze tradycje i kulturę ma wpływ wiele czynników, myślę że także chęć "przetrwania". W kraju, w którym większość populacji wyznaje islam, oczywista wydaje się zasada, ze Kopt powinien poślubić Koptyjkę. Kandydatka sprawdzana jest pod względem religijności, historii jej rodziny ale także zdrowia. Przed ślubem para powinna wykonać podstawowe badania, także dotyczące płodności. Jeżeli którekolwiek ma problemy ze zdrowiem, druga strona musi podpisać oświadczenie, że ma tego świadomość. Brzmi to strasznie, ale dalej jest praktykowane. Oczywiście głownie przez nacisk ze strony rodziny.

Nie znam nikogo kto podjąłby decyzje sprzeczną z wolą rodziców. Co zaskakujące małżeństwa aranżowane w większości sprawdzają się znakomicie, może dlatego że nie są oparte na ulotnych emocjach a bardziej na oddaniu, przywiązaniu, zaufaniu. Jest jeszcze jeden aspekt. W małżeństwach koptyjskich nie ma rozwodów. Podobnie jak w kościele katolickim istnieje parę wyjątków, jednak są to sytuacje ekstremalne. Dlatego tak "niebezpieczne" wydaje się małżeństwo z kimś z poza kultury. Moi rodzice po prostu się martwili. Gdyby E. kiedykolwiek odeszła, zostałbym sam do końca życia. Po pierwszym przyjeździe do Polski, kiedy powiedziałem rodzicom że poznałem dziewczynę i myślę o niej poważnie tylko pokiwali z niedowierzaniem głowami. Chyba po prostu myśleli, że zwariowałem.. Parę dni później mama pokazała mi zdjęcia dwóch kandydatek, które poznała w kościele. Oczywiście wszelkie tego typu próby starałem się delikatnie obejść. Dla moich rodziców, to także był szok wiec próbowałem być jak najbardziej wyrozumiały. Opracowałem całą "taktykę" (śmiech) jak reagować żeby ich nie urazić a jednocześnie ucinać wszelkie tematy związane z małżeństwem.

Jakie są największe wyzwania w Waszym związku?

E: Na pewno ciężko jest nam obojgu żyć z dala od rodziny. Mamy tylko siebie, więc wszelkie emocje "wyładowujemy" na sobie. Mam szczęście, że to ja jestem choleryczką a Z. silą spokoju. Myślę, że nasz związek o dziwo nie rożni się tak bardzo od przeciętnego małżeństwa Kowalskich. Nauczyliśmy się kompromisów.

Czy to nie jest tak, że w Polsce i w Egipcie, nie udałoby się Wam żyć wspólnie? Musieliście wybrać "neutralny" kraj czyli obcy dla każdego z Was, który uczyniliście wspólnym?

Tak naprawdę decyzja o zamieszkaniu w Australii była podyktowana przez los. W momencie, w którym się poznaliśmy Z. już tam mieszkał, miał prace i był bliski aplikowania o obywatelstwo. Oboje mówimy po angielsku. Myślę że fakt, że nie mieszkamy ani w jego ojczyźnie ani w mojej sprawił, że oboje "startowaliśmy" z tej samej pozycji. Nikt nie miał łatwiej. Gdyby Z. mieszkał w Egipcie w momencie naszego poznania, jestem pewna że wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Prawdopodobnie ja nie miałabym odwagi ciągnąc tej znajomości, a on nie miałby możliwości wyboru przez naciski otoczenia.

O co najczęsciej się kłócicie? Jak się kłócicie? W jakich językach?

E: Kiedy przyjechałam do Australii dosyć dużo paliłam, oczywiście także przez stres związany ze zmianą otoczenia, tęsknotą za domem itp. I chyba to był nasz największy problem (śmiech). Ogólnie kłócimy się o błahostki, jak każde małżeństwo. Z. zazwyczaj spokojnie tłumaczy mi po angielsku, a ja zaczynam kłótnie po angielsku a kończę krzycząc po polsku. Mało się kłócimy, a jeśli już to są to 5 minutowe burze.

Opowiedz proszę krótko o Waszym ślubie kościelnym i weselu.

E: Przed ślubem, ze względu na różnice kulturowe, rodzice Z. nie wiedzieli, że mieszkamy razem. Mieli świadomość, że jestem w Australii ale oboje zdecydowaliśmy, wybierając mniejsze zło, że lepiej będzie pozostawić ich w błogiej nieświadomości co do wspólnego życia przed ślubem. Zaręczyliśmy się, więc nasz związek był oficjalny i fakt jego istnienia ogólnie znany. Planowanie ślubu było skomplikowane. Z. chciał żebym była szczęśliwa i zrealizowała plan z dzieciństwa o białej sukni i wielkim polskim weselu. Ja natomiast nie mogłam już patrzeć, jakim ciężarem dla niego jest wspólne życie w tajemnicy. Tak dużo się działo, a on mógł opowiadać o tym jedynie wybiórczo w kontekście naszych "weekendowych spotkań". Zdecydowałam, że w tym wypadku mogę zrobić krok w tył i oznajmiłam, że chce ślubu jak najszybciej na neutralnej australijskiej ziemi, tylko dla nas.

Zaplanowaliśmy ślub w jakieś dwa miesiące. Kupiłam suknie na eBayu, zadzwoniliśmy do zwierzchników kościoła koptyjskiego i katolickiego w Australii. Dowiedzieliśmy się, że jako katoliczka, mogę wziąć ślub w kościele koptyjskim bez zmiany wiary. Kościół koptyjski także to zaaprobował. W planach mieliśmy skromną ceremonie, tylko ja, Z. i ksiądz. Zadzwoniliśmy do znanej nam koptyjskiej parafii, która znajduje się ponad 1000 km od naszego domu. Ksiądz wręcz błagał nas o rozpowszechnienie informacji o ślubie wśród koptow mieszkających w Australii. Tłumaczył, że to wielkie wydarzenie dla całego kościoła i wszyscy będą bardzo podekscytowani. Zgodziliśmy się. Jakie było nasze zaskoczenie kiedy tydzień przed planowaną datą rozdzwonił się telefon od ludzi potwierdzających swoje przybycie. Przylecieliśmy na miejsce cztery dni przed ślubem. W kościele koptyjskim było Boże Narodzenie (podobnie jak w prawosławnym). Pamiętam moje oszołomienie, kiedy po wieczornej mszy, obcy ludzie zaczęli podchodzić do mnie i przekrzykiwać się na temat moich ślubnych planów. Jedna z kobiet przejęła inicjatywę, podeszła do mnie i powiedziała "To jest Rasha, twoja druhna" tym samym wskazując palcem na stojącą obok uśmiechniętą nastolatkę. Później spytała mnie jaki kolor sukienki powinna mieć druhna, zaznaczając że wszystkie dodatki takie jak dekoracja tortu, balony i transparenty muszą pasować. Nigdy nie pomyślałabym, że ludzie mogą bezinteresownie zrobić tak wiele, żeby uszczęśliwić obcą im osobę. Przez te 4 dni poznałam swoje "dziewczynki od kwiatków", wybrałam dekoracje, tort, menu na wesele, muzykę. Zorganizowano nam fotografa, kamerzystę, kucharki, pożyczono samochód od któregoś z parafian. Wszystko wolontaryjnie lub z funduszy kościoła. W dzień ślubu czułam się jak w bajce. NIGDY nie poznałam tak wspaniałych ludzi. Wchodząc do kościoła Rasha szepnęła mi do ucha – "Nie martw się, teraz tutaj masz swoją rodzinę". Było pięknie.

Wesele bez rodziny, bez znajomych. Trochę żal?

E: Planowanie było ciężkie, rzeczywiście zastanawiałam się jak to wszystko zniosę, czy tęsknota nie weźmie góry i nie rozryczę się przed ołtarzem. Powiem szczerze, że gdyby nie wspaniali ludzie, którzy nas otaczali, pewnie by tak było. To oni sprawili, że stojąc w kościele miałam uśmiech na twarzy. Jeden z gości biegał dookoła nas z tabletem zdając relacje na żywo na Skype dla naszych rodzin. Byliśmy dumni i szczęśliwi i myślę, że nasi bliscy także, mimo odległości.

Najbardziej szalona rzecz, jaką wspólnie zrobiliście?

Decyzja o wspólnym życiu (śmiech). Przez te 1.5 roku w Australii, dużo podróżujemy. Z. stara się zapewnić mi moc wrażeń, żebym nie marudziła.. Zaplanował pływanie z dzikimi delfinami i lwami morskimi, ale później stchórzył i został na łodzi, wiec pływałam sama. Widzieliśmy też wieloryby, jeździliśmy na wielbłądach, głaskaliśmy kangury, karmiliśmy dzikie papugi, uciekaliśmy od wielkich pająków. Nie wiem czy można uznać to za szalone, na pewno niezwykle.

E., skąd w Tobie tyle odwagi, siły i wiary? Zawsze byłaś skłonna do ryzyka?

Właściwie to nigdy. Należę do osób, które wszystko planują i spisują w notesie każde za i przeciw. Wydaje mi się, że po prostu trafiliśmy na siebie w odpowiednim momencie. Miałam świetną pracę, mieszkanie, rodzinę, żyło mi się fajnie a jednak czułam, że czegoś mi brakuje. Nie byłam szczęśliwa.. Wiedziałam, że tylko ode mnie zależy to jak żyje i że drogę do szczęścia blokuje mi wewnętrzny strach przed porażką. Oczywiście, że się bałam. Ale postawiłam wszystko na jedna kartę. W końcu mamy tylko jedno życie.

E i Z: W którym momencie każe z Was stwierdziło w duchu, że to jest właśnie to?

E: Pierwszy przyjazd Z. do Polski. To wtedy rzeczywistość miała się zderzyć z moim wyobrażeniem na jego temat. Gdyby ten miesiąc nie dał mi pewności, nigdy nie zdecydowałabym się na przeprowadzkę do Australii.

Z: U mnie było podobnie ale przebywając w Polsce byłem oszołomiony i nie do końca myślałem logicznie. Parę dni po wylocie, wszystko stało się oczywiste. Szczególnie, że musiałem zacząć przekonywać bliskich do zaakceptowania mojego wyboru. Jeśli musisz walczyć z czyimiś wątpliwościami, zaczynasz zauważać że wszelkie twoje dawno się rozmyły.

Podobno jesteście zupełnymi przeciwieństwami, jeśli chodzi o charakter. Jakie to różnice? Jak udało się Wam to pogodzić?

Ja jestem głośna, energiczna, wybuchowa, towarzyska, gadatliwa, zorganizowana jeśli chodzi o plany i cele, które chce osiągnąć. Z. jest introwertykiem, siłą spokoju i logiki, ale z drugiej strony kieruje się zasada "co najgorszego może się stać?". Chyba tu tkwi siła naszego związku, on mnie stopuje jak zaczynam histeryzować, ja jestem głosem rozsądku kiedy on wyskakuje z jakim nieoczekiwanym szalonym pomysłem. Podobno przeciwieństwa się przyciągają.

Dzieli Was wiele, różni wiele, ale co Was łączy? Wspólne zainteresowania?

Z: Nic (śmiech)
E: Rzeczywiście, co dziwne, nie łączy nas wiele. A właściwie tych najważniejszych aspektów nie da się łatwo zdefiniować. Może poczucie humoru i podobny kręgosłup moralny. Dzięki temu, że jesteśmy tak rożni nie jest nudno, oprócz naszego wspólnego świata, każde z nas ma własna przestrzeń w której może się schować i zatracić jeśli chce odpocząć (śmiech). Moim zdaniem to ważne w związku, żeby w byciu rodziną nie zapomnieć o byciu sobą.

Tęsknicie za domem? Czy Australia to już Was wspólny dom? Nie planujecie powrotu?

E: Oczywiście, że tęsknimy. Najbardziej za rodzina, na obu kontynentach.

Może powiem tak – stworzyliśmy swój dom w Australii, ale Australia nie jest jeszcze naszym domem. Dom to rodzina, atmosfera, niezależna od kraju w którym żyjesz. Myślę, że jeszcze dużo czasu minie nim będę mogła powiedzieć, że Australia jest moim domem. Prawda jest taka, że życie tam jest łatwiejsze. Bardzo chcielibyśmy wrócić kiedyś do Polski, ale realnie patrząc, mamy na to marne szanse. Australia jest krajem bardzo otwartym na emigrantów, w mądry sposób zapełniającym luki na rynku pracy. Zobaczymy jak ułoży nam się życie. Na razie nie mamy sprecyzowanych planów. Na pewno przynajmniej raz w roku mamy zamiar przyjeżdżać do Polski na wakacje.

Co byś powiedziała parom, które mają obawy, że odległość, różnica charakterów, a co dopiero kultur i religii może być przeszkodą w budowaniu związków? Jesteście przykładem na to, że się da.

Nad każdym związkiem trzeba pracować. Zycie to sztuka kompromisów, nigdy nie jest łatwo. Zawsze natrafimy na jakieś trudności, niezależnie od narodowości i kultury. Pokonując je tylko wzmacniamy nasza relacje. U nas tez nie zawsze jest kolorowo, oprócz niesamowitego szczęścia i radości na naszej drodze było wiele wyrzeczeń i trudnych decyzji. Zarówno z mojej jak i Z. strony. Ważne jest żeby nie bać się być szczęśliwym, czasami warto jest zrobić krok i wyjść z bezpiecznej strefy. Jak to Z. mówi: "co najgorszego może się stać?".


:)

11.01.2014 xx

Dziękujemy Jackowi za zainteresowanie naszą historią , cieszymy się, że możemy być dla kogoś inspiracją!


sobota, 2 sierpnia 2014

No i od nowa :D - arab, murzynka i krakers czyli dream team

Jestem. Znowu, po długiej przerwie.

Wiem.. przepraszam... mea culpa. Odwiedziliśmy Polskę miesiąc temu i dostałam taki ochrzan za zaprzestanie, że powrót do pisania wydaje się jedynym wyjściem aby odzyskać nadszarpnięte przyjaźnie :)

A działo się od października dużo.. i dlatego (może paradoksalnie) nie pisałam. Tematy pojawiały się codziennie ale pęd życia sprawiał, że co mózg zarejestrował dłonie nie nadążały opisywać. Ale pamięć mam dobrą i chęci dużo, więc odradzam się jak feniks z popiołów żeby zdać wam relacje z punktów najważniejszych. Będzie też o błahostkach bo to one budują nasze życie.

Jesteśmy przeprowadzeni. Jak zwykle - można by powiedzieć. Ale o tym później. Streaky Bay pozostawiło tyle wspomnień, że nie sposób ich pominąć bezszelestnie. Nowe przyjaźnie, pierwsza "prawdziwa" praca, początek nastawienia "mogę żyć w tym kraju", nasz ślub..

Nie wszystko kończy się po naszym wyjeździe. Nie mogę powiedzieć, że zostaną jedynie wspomnienia. Zyskałam coś więcej.

Arab, murzynka i krakers.

W małym miasteczku ciężko nawiązać przyjaźnie. Australijczycy, chociaż otwarci, zazwyczaj nieufnie podchodzą do "nowych". W wioseczce, w której mieszka jedynie 1000 osób, tworzą się grupy i klitki. "Lokalni" - czyli ludzie żyjący w tym miejscu od pokoleń, traktują przyjezdnych z pewną dozą dystansu. Jak turystów. Przyjezdni natomiast, zazwyczaj zniechęceni tym podejściem, godzą się ze swoim losem i uczą się jak przetrwać samemu ze sobą. Zazwyczaj pomaga w tym prokreacja. :) Przyjeżdżają wiec i pracują nad potomkiem, później drugim i trzecim, a później już nie mają czasu na towarzystwo. 

Zaczęłam prace w aptece. Ukończyłam kurs na asystentkę farmaceuty, aplikowałam i bum (tu niespodzianka) mój mąż aprobował moją kandydaturę. Nasz boss potrzebował jeszcze jednej dziewczyny do pomocy a dla mnie była to doskonałą okazją. Więc się można by powiedzieć "wstrzeliłam". Reszta grupy zachwycona nie była. Pracowały ze mną jeszcze 4 asystentki, z których dwie, postawiły sobie za punkt honoru być zołzami - delikatnie mówiąc. Płonne okazały się więc moje nadzieje, na odnalezienie przyjaźni w miejscu pracy. 

Wykończona samotnością, udałam się do dr. Roba :) Nie żeby dostać jakieś przeciwdepresanty.. po prostu, chyba z tych nudów postanowiłam sprawdzić czy nie mam żadnej anemii czy coś.. Kiedyś czytałam, że braki witamin mogą spowodować wahania nastrojów ^^ Umówiłam się więc, na ogólną kontrolę mojego stanu zdrowia. Dr. Rob wypytał mnie o wszelkie szczegóły dotyczące mojej aktywności i jednoznacznie stwierdził - "Oszalejesz tu". Diagnoza nie była zbyt zadowalająca a rokowania mnie zszokowały. Zaczęłam więc szukać wyjścia z tej patowej sytuacji, wypytując doktora o możliwą profilaktykę. Nie chciałam oszaleć. Na szczęście Rob już miał przygotowany cały plan leczenia.

R: Lubisz sport? Mamy tu takie zajęcia z fitnessu, może byś poszła, poznałabyś dziewczyny, zawsze to coś do roboty?
E: No... jasne, lepsze to niż nic
R: Czekaj, pracuje z nami Kat, ona chodzi praktycznie codziennie.. Zawołam ją, da ci rozpiskę zajęć i może pójdzie z Toba.

Dr. Rob wykonał telefon do drugiego pokoju, znajdującego się metr od nas. Po jakichś dwóch minutach drzwi do gabinetu, w którym siedzieliśmy otworzyły się. Moim oczom ukazała się około 30-letnia, czarnoskóra dziewczyna z bardzo niezadowoloną miną. Zrobiła na mnie wrażenie wyniosłej, wręcz nieprzyjaznej. Byłam jednocześnie delikatnie mówiąc zaskoczona. Myślałam, że jedynymi obcokrajowcami w całym Streaky jesteśmy my. A tu niespodzianka. Jakim cudem mogłam ją przeoczyć? Serio... tego nie da się przeoczyć! :D Jedyna ciemnoskóra kobieta w promieniu może 600 km a ja jej nie zauważyłam.

Kat podeszła do mnie, wzięła kartkę i zaczęła bazgrolić jak to lekarz. Wypisała mi cały rozkład jazdy zajęć fitnessu, uśmiechnęła się i wyszła. Zaintrygowała mnie.

Tego samego dnia po powrocie do domu, zabawiłam się w detektywa. Znalazłam ją na Facebooku :) Wiem wiem.. strasznie to głupie. Jak jakiś prześladowca, wysłałam zaproszenie do znajomych. Jakim cudem zaprosiłam lekarkę przypadkowo spotkaną w klinice na fb? Nie wiem co mi odbiło. Ale z perspektywy czasu wiem, że to dobrze, że chwilowo byłam niepoczytalna. Zaakceptowała. Żeby nie wyjść na kompletną idiotkę wysłałam jej wiadomość - "Cześć, wiem że się prawie nie znamy, ale pomyślałam ze milo by było pójść na pierwsze zajęcia z kimś znajomym." Po paru godzinach odpisała. "Spoko, idę w czwartek, jak chcesz możesz pójść ze mną."

W czwartek poszłam na fitness. Kat machnęła do mnie ręką z drugiego końca sali. I na tym się skończyło. Przez następne 2-3 tygodnie, wymieniłyśmy parę zdań na fb, głównie na temat naszych zajęć.

Niedługo po tym, znowu oszalałam. Tak jak doktorek przewidywał. To był zły dzień, bardzo zły. Od rana mój humor pozostawiał wiele do życzenia. Z. był w pracy a ja akurat miałam wolne. Płakałam. Dużo. Pół dnia. Leżąc na kanapie w piżamie, pijąc wino od 12 w dzień i zajadając czekoladę. Wyłam z rozpaczy nad swoja samotnością. Na Skype nikogo, na fb nikogo (w Polsce środek nocy). Z. nie odbiera telefonu bo pewnie jest zawalony receptami. Ten moment bezsilności sprawił, że musiałam, musiałam wyrzucić to z siebie w jakikolwiek sposób. Potrzebowałam kogoś, kto zrozumie jak się czuje i powie mi, że wszystko będzie ok, że tęsknota minie. Otworzyłam fejsa, kliknęłam na Kat i napisałam jedyne zdanie jakie przyszło mi do głowy. "Jakim cudem potrafisz tu przetrwać jako obcokrajowiec? Ja szaleje z tęsknoty za domem". Kat odpisała, że ona czuje się tak samo, jedyna różnica tkwi w tym, że ja jestem w Australii od roku a ona od 12 lat. Zdążyła się więc przyzwyczaić. Po 2 minutach rozmowy nagle napisała "Przestań się zamartwiać, dziś są moje urodziny, robię imprezę. Idź się wyszykować i bądź u mnie o ósmej. Nie przyjmuje odmowy."

Natłok myśli. Beczałam cały dzień, wyglądam jak zombie. Iść czy nie iść. Zadzwoniłam do Z. "Idziesz i koniec!" - wrzasnął. Zaczęłam się szykować. Do Kat dotarłam spóźniona, ale mój humor poprawiał się z minuty na minute. Na imprezę przyszło około 20 dziewczyn. Żadnego samca. Piłyśmy wino, rozmawiałyśmy. Wszystkie były bardzo miłe i otwarte. Nawet na chwile nie zostałam sama, rozmawiałam ze wszystkimi po kolei starając się cieszyć się każdym momentem wśród ludzi. Potrzebowałam tego jak nigdy.

Ranek do przyjemnych nie należał :) Z łózka zwlokłam się może o 16:00. Odpaliłam laptopa. Oczywiście ciekawa relacji i zdjęć z dnia poprzedniego, natychmiast włączyłam fb. Sześciu nowych znajomych, cztery wiadomości. Jackie - którą poznałam paręnaście godzin temu, zaprasza mnie na urodziny córki. Kelly, urocza kobieta po 30stce, organizuje ognisko za tydzień i chce żebym tam była...

Tu zaczęło się moje życie towarzyskie. Wystarczyło przebić mur. Kat przebiła go dla mnie. Stala się bratnią duszą i w Streaky, wszyscy wiedzieli, że jesteśmy nierozłączne. Kiedy wychodziłam gdzieś bez niej, znajomi reagowali nerwowo, jakby coś było nie tak. Spędzałyśmy razem każdy weekend. Śmiałyśmy się, że nasz dream team to karmel, gorzka i biała czekoladka. Musze przyznać, że było dla mnie wielkim zaskoczeniem, że nasze kultury, wzorce zachowań, tradycje są do siebie tak podobne i jednocześnie tak odlegle od australijskich. Kat pochodzi z Kenii i mimo tych parunastu lat spędzonych na Antypodach, ma prawdziwie afrykańską dusze. Szczera do bólu, głośna, wybuchowa, niesamowicie empatyczna, urzekła mnie swoja bezpośredniością jaką przypisywałam europejczykom. Zapewne napisze o niej jeszcze nie raz. Dzięki niej, stałam się bardziej otwarta, poznałam masę niesamowitych ludzi i poczułam, że mogę tu żyć. Mogę przetrwać.

<3 Dziękuję.


Dzien na plazy z Kat.



Fiona, Kat i ja. Fiona to jedna z niesamowitych dziewczyn ktora poznalam dzieki Kat.




For my lovely friend, the one that change my view about being in Australia, the one that give me faith and strength when I needed it the most. Thanks Kat <3 Love you girl!

niedziela, 27 października 2013

Delfiny, lwy morskie - czyli jak sie bawi Australia :D


Wróciliśmy z naszego pierwszego "namiotowania". Z przykrością muszę stwierdzić, że wrażenia ze spania w namiocie na Australijskim campingu zostały przykryte przez to co działo się później. Ale od początku..

Prowadzeni żądzą spędzenia nocy "pod chmurka" od paru tygodni wyczekiwaliśmy okazji. Kilka dni temu przeszukując internet w poszukiwaniu ciekawych miejsc, w które moglibyśmy się wybrać, trafiłam na stronę Eco parku, który oferuje rejsy i pływanie z lwami morskimi. A to wszystko w Baird Bay, malej wioseczce 60 km od Streaky. To był strzał w dziesiątkę. Po pierwsze blisko, wiec nawet gdyby nie udało się nam rozstawić namiotu można wrócić do domu, po drugie - taka atrakcja!

Wczoraj rano, z błaganiem w oczach wyszeptałam do Z.: "Skoro już tam jedziemy, to może moglibyśmy popływać?" Tutaj muszę dodać, że Z. wody boi się panicznie.. i wszelkich aktywności z nią związanych także. No może oprócz prysznica :) Ale widząc jak mi zależy, serce mu zmiękło i pomysł zaakceptował, z wielkim zastrzeżeniem, że on z łódki nie zejdzie za żadne skarby i jeśli zacznę się topić albo zaatakuje mnie rekin to mam go nawet nie wołać. Zadzwoniliśmy wiec i zabukowaliśmy 2 bilety na rejs.

Po pracy szybkie pakowanko i wyruszamy. Do miejsca docelowego dotarliśmy około 16:30. Malutkie pole "namiotowe" wyglądające tak naprawdę jak parking. Zaczęliśmy zabawę z namiotem.. Pogoda była przepiękna, trochę się zmachaliśmy ale już po godzinie nasze królestwo było w jednym kawałku.


Z zadowolony z naszej pracy, prezentuje się przy namiocie. To co ma na głowie to siatka chroniąca przed inwazja krwiożerczych much i komarów.

Noc do spokojnych nie należała.. Nagle zaczęło grzmieć i lać a wiatr machał naszym "domem" na wszystkie strony. Na szczęście nie przemokliśmy a konstrukcja wytrzymała wichurę. Tylko spania było mało.. przynajmniej dla mnie i Z., bo Harnaś miał w głębokim poważaniu huragan i spal jak zabity, w dodatku chrapiąc. Jak tylko zaczęło się robić jasno, wstaliśmy.. Byla może 5:30 rano.

Po śniadanku, długim spacerze z Harnasiem i uprzątnięciu burdelu w namiocie, wyruszyliśmy do Eco parku. Znaleźć go nie było trudno, bo wioska liczy może z 10 domów. Wycieczka zaczynala sie chwile po 9:00. Okazało się, że właścicielami tego przybytku są klienci apteki, których znamy i widujemy.. W sumie nie powinno mnie to dziwić bo przecież jesteśmy jedyną apteką w promieniu może 200 km, wiec jakby nie było każdy jest naszym klientem :) W oczekiwaniu na resztę uczestników, popijając kawkę, gawędziliśmy z Trish - żoną właściciela.

Około 9:00 dostałam "piankę", którą miałam założyć jeszcze przed wejściem na pokład. Zdziwiłam się, że nigdzie przy plaży nie widzę łodzi, która moglibyśmy popłynąć w głąb oceanu. Przy brzegu zacumowane było jedynie kilka "szalup" w których zmieściło by się może 6-7 osób. Spytałam.. a odpowiedź zwaliła mnie z nóg. To właśnie takim wypierdkiem płyniemy... No trudno, trzeba sobie jakoś radzić. Wbiłam się w piankę, wzięłam ręcznik, sunscreen, aparat, drugi aparat do robienia zdjęć pod wodą i bladego jak ściana Z. i wyruszyliśmy zasiąść wygodnie na naszym luksusowym jachcie. 

Alan - kapitan i właściciel, widząc że jesteśmy dwoma przerażonymi ludkami, nie mającymi nic wspólnego z wodą i oceanem, starał się o nas zadbać wyjątkowo. Naprawdę niesamowity człowiek.. cały czas upewniał się, że wszystko jest w porządku. Jak tylko wypłynęliśmy łódka zaczęła się machać i bujać na wszystkie strony, Z. zrobił się zielono-szary.. Alan zaczął się śmiać, że tutejsze rekiny nie atakują Polaków a już tym bardziej Egipcjan. Ale nam na początku do śmiechu nie było, bo jeżeli ktoś wcześniej nie miał do czynienia z oceanem, to pływanie po nim malutką łódeczką jest prawdziwym hardcorem. Początkowy plan zakładał podpłyniecie do wyspy Jones Island, u której wybrzeży znajduje się kolonia lwów morskich, pływanie i zabawę z nimi w "w miarę" płytkiej wodzie (jakieś 3-4 metry głębokości) a następnie wyprawę do ujścia zatoki Baird i jeżeli szczęście dopisze, pływanie z delfinami. Alan stwierdził jednak, ze najpierw popłyniemy do delfinów, bo wiatr staje się silniejszy i później nie wiadomo czy będzie to możliwe. Z delfinami osoby bez przygotowania, czyli kursu pływackiego i jakiegoś nawet podstawowego kursu nurkowania, pływać nie mogą. Powód jest prosty - to już nie tylko zabawa, to otwarty, głęboki na przynajmniej 30 metrów ocean, z falami i innymi stworzeniami morskimi np. rekinami. Nawet delfiny przy nieumiejętnym się z nimi obchodzeniu, potrafią być agresywne. Na łodzi było nas 8, dwie kobiety Australijki, dwóch francuzów turystów, ja i Z., Alan i jego pomocnik, około 20 letni przystojniak Mike. Oczywiście wszyscy oprócz mnie i Z. byli już w tej materii doświadczeni. Po kolei powskakiwali do wody i dryfując na brzuchach pływali miedzy delfinami. Ja zostałam na łodzi. W pewnym momencie Alan powiedział, że nie może pozwolić żebym to przeoczyła. Kazał mi założyć "kolo ratunkowe" i stwierdził, że po prostu przypnie mnie do nogi Mika, który jest z innymi w wodzie, tak żebym nie odpłynęła. Byłam przerażona bo nie spodziewałam się, że mi na to pozwolą, poza tym moje umiejętności pływackie kończą się na "żabce" na basenie a tutaj raczej to nie zda egzaminu. Nie mogłam odpuścić.. trzęsąc się jak galareta usidlam na brzegu łódki. Po chwili podpłyną Mike i przywiązał moje kolo do swojej kostki. Skoczyłam.

Zimno - pierwsza myśl. Ja pierdziele, coś się o mnie otarło! - druga myśl. O Boże, utonę, zginę, delfin mnie przygniecie, to już koniec.. - trzecia myśl. Początkowe parę sekund paniki, kilka głębokich wdechów i byłam gotowa. Mike pokazał mi jak się mam położyć na wodzie, jak używać maski i pod jakim katem powinnam patrzeć wgłąb. Zanurzyłam głowę, pół metra pode mną zobaczyłam wielkie, szaro-białe stworzenie. I drugie niżej. I trzecie obok. Rozejrzałam się w obie strony - byłam dokładnie "nad" stadem liczącym 5-6 delfinów. Zaczęłam się przyglądać, ten najbliżej mnie był wielki, może 3 metrowy.. i WCALE nie wyglądał tak słodko jak na filmach. Byl przerażający.. jego skora nie była gładka i lśniąca, była pokryta bliznami zapewne od walk z innymi stworzeniami, szaro-biaława. Czułam każdy jego ruch, gdybym wyciągnęła ręce, mogłabym go dotknąć. Ale to nie oceanarium, w którym są oswojone i wytrenowane zwierzęta. Zostaliśmy poinstruowani, ze chociaż zazwyczaj przyjazne, delfiny te to nadal dzikie stworzenia, którym wchodzimy do domu i które mogą się zezłościć.


Początek przygody.


Delfiny pływały tez przy samej łodzi, dając Z. szanse na piękne fotki.


Wypatruje :)


Stado.

Delfiny po 10-15 minutach zapewne miały nas dość. Po prostu odpłynęły. Wróciliśmy na łódkę, kolej na lwy morskie, tzw. uchatka australijska. Po około 10 minutach byliśmy na miejscu. Alan zagwizdał w specyficzny sposób i nagle byliśmy otoczeni przez 20-30 stworzeń, bawiących się, skaczących, pływających dookoła łodzi. Po kolei powskakiwaliśmy do wody, ja oczywiście ze swoim kołem i Mikiem (co mi w sumie bardzo nie przeszkadzało, bo Mike wiedział gdzie płynąć żeby zobaczyć najwięcej, dzięki czemu i ja zobaczyłam dużo). Lwy morskie, hm.. dzikie stworzenia uwielbiające ludzi. Jak szczeniaczki, jak tylko wylądowałam w wodzie zaczęły pływać wokół mnie i skakać. Mike parę razy zanurkował żeby dać buziaka jakiemuś osobnikowi śpiącemu na dnie. Woda nie była głęboka, jakieś 3-4 metry wiec widziałam wszystko. Tu się już nie bałam, pływałam dookoła i robiłam zdjęcia moim wodoodpornym aparatem. W pewnym momencie Mike powiedział żebym spojrzała pod siebie. Na dnie siedział wielki osobnik - prawdopodobnie około 350 kilo i się na mnie patrzył. Zamarłam, bo chociaż wiedziałam, ze nic mi nie zrobi, nawet jego rozmiar może wywołać paraliżujący strach. Po paru sekundach ruszył w moja stronę kręcąc "beczki".. Opłynął nas ze 2 czy 3 razy i ruszył w stronę wyspy. Zaskakujące jest jak poszczególne osobniki różnią się od siebie wyglądem i wielkością. Pływały z nami lwie dzieci, malutkie i przesłodkie, potrafiły podpłynąć i dotknąć nosem nogi czy ręki, tylko po to żeby zaczepić i zwrócić na siebie uwagę, a później uciec wirując w wodzie. Ale były tez wielkie i przerażające osobniki, które mimo ze przyjazne zachowywały dystans.


Przez tego malucha zostaliśmy przywitani :)


Najpiękniejsza <3


A na wyspie pełen relax..


I opalanko - co widać po kolorze tego osobnika :D


Ja, Mike i nasi goście :D



Zabawa wśród ludzi :D Dwa salta i można zaczepiać dalej.

Zawieram przyjaźnie ..


pływamy :)

Z lwami morskimi spędziliśmy kolejne 30-40 minut. Nie wytrzymałam do końca.. po jakichś 25 minutach weszłam na pokład i przykryłam się 3 kocami. Jedna z Australijek wyszła zaraz po mnie, wchodząc po schodkach na łódź, wyszeptała drżącym z zimna głosem "Badzo dzimno".  Okazało się ze jej rodzice byli polskimi imigrantami, a ona chociaż po polsku prawie nie mówi, jak mnie zobaczyła to nie mogla się powstrzymać :)

Nasza wyprawa trwała około 2 godzin. Kiedy wróciliśmy na lad miałam ochotę pocałować ziemie. To przeżycie, którego nie zapomnę do końca życia. Cos wspaniałego, przygoda o której mi się nawet nie śniło. Całość kosztowała nas 140$ od osoby, co można szczerze przeliczać 1:1, czyli jak 140 zł. Czy było warto? Nawet gdybym musiała zapłacić 500$ od osoby, byłoby warto.

Zwinęliśmy manatki, byliśmy w naszym kochanym Streaky przed 14:00. Nawet nie wypakowaliśmy nic z samochodu, byliśmy tak zmęczeni ze w momencie w którym nasze dupencje dotknęły łóżka, zapadliśmy w sen zimowy.. Wstaliśmy dosłownie przed chwila.. a ja mam poczucie ze dzisiejszy dzień, był jedynie pięknym snem..


 

wtorek, 8 października 2013

Camping w Australii - węże, pająki i inni goście.


Wróciliśmy z kolejnej podroży. Nie poszło tak, jak zaplanowaliśmy i zamiast w pięknym parku narodowym Gawler Ranges wylądowaliśmy w Port Lincoln, w naszym starym domu. Prawda jest taka, że na Gawler przygotowani nie byliśmy i szczęśliwie zdaliśmy sobie z tego sprawę. W parkach narodowych spanie w samochodzie niekoniecznie zda egzamin - przy 40C upale, bez żadnego schronienia, po prostu byśmy się ugotowali, bo jak wiadomo w "samochodzie-puszce" temperatura jest jeszcze wyższa a okien w nocy otworzyć nie można (chyba, że chcesz się obudzić z Huntsmanem na twarzy).. Poza tym nie mamy odpowiednich butów i siatek na twarz chroniących przed krwiożerczymi owadami, które w tym momencie roku, atakują Cie tysiącami nawet w "mieście". Postanowiliśmy wiec - jedziemy na zakupy, by być przygotowanym na każdy następny szalony wypad. I wyruszyliśmy do Port Lincoln, jedynej metropolii na naszym końcu świata, w której można się w cokolwiek zaopatrzyć.


Camping w Australii trochę różni się od tego w Polsce. Jednak muszę powiedzieć, że jest duuużo bardziej popularny. W każdej malej wiosce mamy pole namiotowe i miejsce dla przyczep campingowych. I ZAWSZE jest pełno ludzi. Australia kocha spokój i izolacje, być może dlatego Australijczycy każdy urlop spędzają jeżdżąc samotnie po kraju, odpoczywając i podziwiając widoki. Młode  małżeństwa z małymi dziećmi, starsi ludzie którzy dopiero przeszli na emeryturę i nie maja co ze sobą zrobić.. nie ważne. Każdy tutaj ma namiot czy przyczepę. Z naszej perspektywy może wydawać się to dziwne, bo cały czas słyszymy o zabójczych gadach czyhających w krainie OZ na każdym rogu żeby wpełznąć do domu/namiotu i Cie pożreć. Tutaj ludzie po prostu zaakceptowali swoja faunę i nauczyli się z nią żyć. I my też musimy się uczyć, jeśli nie chcemy by jakaś jadowita bestia ukąsiła nasze dupsko. Węże, pająki i inne stworzenia zagrażają nam nie tylko gdy wybieramy się "pod namiot", można je spotkać (i rzeczywiście spotyka się) także w terenach zabudowanych. Jednak gdy wybieramy się do buszu czy parku narodowego, mamy 100% pewność, że odwiedzi nas jakiś jadowity potwor. I TU NIE PRZESADZAM - 100%. Dlatego teraz trochę o niebezpieczeństwach - głównie tych żywych. Tych, które występują na codzien ale podczas biwakowania, szansa na ich spotkanie jest kilkunastokrotnie większa.


Do napisania tego posta natchnął mnie Marian - Eastern Brown Snake, spotkany przez nas w ostatni weekend. Waż ten jest drugim najbardziej jadowitym wężem na świecie, zaraz po Tajpanie Pustynnym, również występującym w Australii. Jego jad wywołuje biegunkę, zawroty głowy, zapaść lub drgawki, niewydolność nerek, paraliż i zatrzymanie akcji serca. Bez leczenia, ukąszenia mogą być śmiertelne. Czy oznacza to, że każde ukąszenie nas zabije? Nie koniecznie. Często jego atak jest "suchy", bez jadu, jedynie po to by odstraszyć. Bez podania surowicy szacuje się ze przypadków śmiertelnych jest ok. 10-20%.


My spotkaliśmy go podczas jazdy. Odpoczywał sobie po środku autostrady i nie straszne mu były samochody przejeżdżające obok. Zdjęcia robione z samochodu przy zamkniętych oknach :D


Charakterystyczna "głowa w eskę".


Uśmiech poprosimy :)

Niestety, to właśnie Eastern Brown Snake jest najczęściej spotykanym wężem na naszych terenach, z którym musimy nauczyć się żyć, ignorując się nawzajem i nie wchodząc sobie w paradę. Tubylcy starają się omijać te gady szerokim lukiem, czasami jednak się nie da. Dwa tygodnie temu, koleżanka z pracy miała bliskie spotkanie z tym gatunkiem. Byl na jej podwórku, przy samym domu. Jako, że Courtney ma dwójkę małych dzieci nie mogla zostawić go w spokoju. Oczywistym jest, ze szansa na przeżycie ukąszenia przez dziecko jest kilkukrotnie niższa niż przez osobę dorosłą. Waż mógłby wpełznąć w jakąś szczelinę i tam sobie odpoczywać nawet parę dni, a niczego nieświadome dziecko mogłoby wsadzić tam rękę i go rozwścieczyć. Eastern Brown Snake potrafi być bardzo agresywny i szybki. Courney wiec, wzięła szpadel i jak to matka, rzuciła się na węża krojąc go na kawałeczki w furii. Przedsięwzięcie te chociaż niebezpieczne, było skuteczne. Był to 3 zabity przez nią gad w ciągu 5 lat mieszkania w Streaky Bay. Ze względu na dzieci, nie miała wyboru. Jednak oczywiście nie powinno się tak postępować. Kiedy zobaczymy jakiegokolwiek węża, powinniśmy obrócić się na pięcie i baaardzo spokojnie odejść. Dlaczego? Bo biegnąc wprowadzamy "podłoże" w wibracje, które wąż od razu wyczuwa i zaczyna nas gonić. A uwierzcie mi, nie chcielibyście się z nim ścigać. Jeśli zostawimy go w spokoju, zazwyczaj po prostu popełznie w swoja stronę. Jeżeli jest to na naszym podwórku, warto też zadzwonić do "specjalisty", który sprawdzi wszelkie szczeliny dookoła domu i w razie czego unicestwi bestie. 


Czy na codzien węże stanowią dla nas problem? Po prostu wiemy, że musimy na nie uważać. Nie wchodzić w trawy po kolana, patrzeć pod nogi, uważać na psy kiedy wychodzimy z nimi na spacer, nie wkładać rąk miedzy kamienie czy w szczeliny. Istnieje tez specjalne urządzenie, które "wtyka" się w ziemie, przy domu czy namiocie. Emituje ono ultradźwięki, które powinny odstraszyć wszelkich nieproszonych gości. Czy działa? Nie wiem. Profilaktycznie jednak można spróbować. Szczególnie, że w Australii żyje 20 z 25 najbardziej jadowitych węży na świecie.


Co jeszcze może nam zagrażać? Oczywiście pająki. Jednak szczerze powiedziawszy ich mit jest trochę rozdmuchany. Prawdą jest, że w Australii można spotkać jedne z najbardziej jadowitych pająków na ziemi. Jednak z tego co wiem, spotkanie ich jest rzadkością. Pająk najczęściej pojawiający się w domach to Huntsman, który jadowity nie jest. Jest wielki i obrzydliwy, jednak tubylcy są tak do niego przyzwyczajeni, że często po prostu "zostawiają go w spokoju". Dzieci nadają mu imię jak dla zwierzaka domowego lub wynoszą w wiaderku na zewnątrz i uwalniają.


Jedynym "popularnym" jadowitym pająkiem, o spotkaniach z którym słyszałam i przed którym wszyscy nas ostrzegają, jest niejaki Redback - bliski kuzyn czarnej wdowy. Samica jest łatwo rozpoznawalna przez jej czarny korpus z widocznym czerwonym paskiem w górnej części jej brzucha. Pająk ten może zaskoczyć swoim rozmiarem - nie jest to wielgachny włochaty stwór, wręcz przeciwnie. Samice mają długość ok. 1 cm, natomiast samce JEDYNIE 3-4 mm. O Redbacku krążą mity, jest to jeden z najbardziej jadowitych pająków na świecie i wymieniany jest jako śmiercionośny razem z innymi Australijskimi bestiami. Czy jest to prawda? Nie. Jak zwykle nie takie to straszne jak nam malują.


Redback. Fot. http://www.13bugs.com.au

Ukąszenie jest bardzo bolesne i oczywiście nie jest przyjemnym doświadczeniem. Wśród symptomowi wymienia się silny ból, opuchliznę, w cięższych przypadkach powiększenie węzłów chłonnych, bóle brzucha, głowy, bóle zamostkowe, gorączkę, nadciśnienie, zimne poty, drżenia mięśni i śmierć. Jednak przy podaniu surowicy, nie notuje się przypadków śmiertelnych, właściwie w całej historii było ich jedynie kilkanaście. Często wystarczy jedynie paracetamol i zimne okłady, jedynie w około 20% przypadków potrzebna jest interwencja lekarza. Maleństwo te można spotkać w piwnicach, garażach, między kamieniami, w szczelinach domów itp. 


Oczywiście podczas każdego wypadu na camping trzeba być uważnym i po prostu myśleć. Kazdy namiot ma zabezpieczenie w postaci siatki, którą po prostu trzeba dokładnie zamykać. Koniecznym jest zaopatrzyć się w wysokie buty i nie wkładać paluchów tam gdzie nie trzeba. Jeżeli nie będziemy kusić losu, marne są szanse na nieprzyjemną randkę z australijskimi pająkami.


Pająki i węże chociaż wywołują najwięcej emocji nie są jedynym zagrożeniem. Australia jest pod względem swojej fauny unikalna i po prostu trzeba ja szanować. Przed każdym wyjazdem na urlop, powinniśmy sprawdzić jakie niebezpieczeństwa czyhają na nas w danym miejscu oraz jak się przed nimi uchronić. My wiemy, że w naszej okolicy jest mnóstwo rekinów - żarłaczy białych. Skoro posiadamy taka wiedzę, nie kusimy losu i nie wchodzimy do wody w miejscach do tego nieprzeznaczonych. Jeśli już chcemy zobaczyć ludojada na własne oczy, istnieją bezpieczne formy. W Port Lincoln znajduje się firma, specjalizująca się w organizacji pływania z rekinami. Co ciekawe aby zachęcić żarłacze do podpłynięcia do metalowej klatki w której umieszczeni są turyści, firma ta wykorzystuje fale dźwiękowe, serwując rekinom UWAGA.. muzykę AC/DC. I pomaga. Spotkanie z żarłaczem gwarantowane. (Nurkowanie z rekinami). Na terenach na których występują krokodyle (szczególnie największe na świecie krokodyle różańcowe) wiadomo, że radosne pluskanie się w jeziorku może skończyć się co najmniej utratą kończyn. Ja osobiście uważam, że wiekszosc wypadków powodowana jest głupotą ludzi, a zwierzęta zazwyczaj wolą trzymać się z daleka od człowieka i nie atakują jeśli nie zostaną sprowokowane. Miesiąc temu w australijskiej telewizji głośno było o śmierci mężczyzny, który podczas swojego przyjęcia urodzinowego postanowił po paru głębszych, popływać w rzece słynącej z obecności 5 metrowych krokodyli. Niestety kąpieli tej nie przetrwał, bo stał się lunchem dla jednego z tych wielkich gadów (TVN meteo o biesiadniku zabitym przez wielkiego krokodyla różańcowego) Dwa tygodnie później, pewien turysta stal się sławny na cały świat, za sprawą jego "gry w berka" z kolejnym wielkim gadem. Spędził 2 tygodnie na bezludnej wyspie, czekając na ratunek i chowając się od polującego na niego wielkiego krokodyla (TVN meteo o historii biednego kajakarza). Krokodyli na szczęście "u nas" nie ma.

W Port Lincoln zaopatrzyliśmy się w namiot, śpiwory, materac, przenośną kuchenkę gazowa, latarki, zestaw plastikowych naczyń, trochę przewodników turystycznych i parę duperelek jak linka, płaszcze przeciwdeszczowe, ochronne siarki na twarz. Mamy nadzieje wkrótce wybrać się na prawdziwe biwakowanie w prawdziwym australijskim buszu, nie zważając na niebezpieczeństwa, stawiając czoła wszelkim istotom czającym się w dziczy. W przyszły weekend próba generalna, pojedziemy w jakieś "spokojne" miejsce i po prostu spróbujemy rozstawić namiot i spędzić tam noc. Trzymajcie kciuki, żebyśmy wrócili żywi, nie pokąsani :)



niedziela, 29 września 2013

Whale hunters! - czyli Z. i E. polują na wieloryba



Właśnie wróciliśmy. Była to jedna z najbardziej ekscytujących podróży jakie dotąd było nam dane odbyć. Co najśmieszniejsze, była to także wyprawa, która jako jedna z nielicznych nie posiadała żadnego planu. Dlaczego? Bo mój misterny plan legł w gruzach..


Otóż dwa tygodnie temu, zaczęłam się zastanawiać nad prezentem na urodziny Z. Los mi sprzyjał, bo jego święto przypada w tym roku w niedziele, 6 października, a to natomiast jest australijski długi weekend (poniedziałek jest świętem narodowym, tzw. Labour Day na cześć ustanowienia 8-godzinnego czasu pracy). Nie chciałam kupować mu skarpet, czy przyrządzać uroczystej kolacji. Chciałam zaplanować coś wyjątkowego. Przeszukując internet w poszukiwaniu inspiracji natknęłam się na informacje, że 300 km od nas, w wioseczce Fowlers Bay, znajduje się Eco Park i punkt obserwacji wielorybów, które od maja do października koczują tam płodząc się i rodząc potomstwo. To jest to! Coś wyjątkowego, coś niezapomnianego, wspaniały prezent! Wypełniłam formularz zgłoszenia na 4 godzinny rejs po oceanie z widokiem na wieloryby i ich dzieciaczki. Zadowolona z siebie, czekałam jedynie na potwierdzenie rezerwacji.


Telefon zadzwonił w ten piątek. "Z przykrością informujemy, że wieloryby zwijają manatki. Nie wiemy co się stało, ale w tym roku zaczęły migrować o miesiąc za wcześnie. Wczoraj było ich ponad 30, dziś jest już jedynie około 15. Niestety odwołujemy wszystkie zabukowane rejsy, ale jeżeli się Państwo pospieszą i przyjadą jutro to możliwe, że będą mieli Państwo okazje zobaczyć ostatnie sztuki z klifów." 


DLACZEGO? Nawet wieloryby ze mną nie współpracują. Źle im było? Nie mogę czekać do następnego maja żeby je zobaczyć. Tyle naopowiadałam dla Z. jaki to wspaniały prezent dla niego mam, jaka niesamowita niespodziankę...


Z. wrócił z pracy. Sytuacja nie pozostawiła mi żadnego wyboru.. wszystko mu opowiedziałam. Szybka dyskusja i decyzja. W sobotę, po pracy jedziemy polować na ostatniego wieloryba który jeszcze nie odpłynął. A ja, na prezent będę musiała wykorzystać plan B.


Sobota. Z. pojechał do pracy a ja rozpoczęłam wielkie pakowanie. Jako, że nie zarezerwowaliśmy żadnego hotelu ani kempingu, musiałam przygotować nas na nocleg w dziczy. Nie wiedzieliśmy czy w Fowlers jest jakiekolwiek miejsce do spania, czy jest to jedynie zatoka z Eco Parkiem i trzema farmami dookoła. To mnie w Aus ciągle zaskakuje, bo nawet tak niesamowite miejsca w większości nie są kompletnie przygotowane na turystów. W Polsce dookoła pobudowano by restauracje, spa, hotele i wielkie szyldy z napisem: TO WŁAŚNIE TU MOŻNA ZOBACZYĆ WALENIA. W kraju kangurów natomiast, w jakimś kompletnie odjechanym i niespotykanym miejscu, można znaleźć krowy, owce i rozwalona chatkę, żadnej informacji turystycznej, dwa zniszczone znaki drogowe i nic więcej. Wiec zapakowałam: ręczniki, kołdrę, dwa koce, poduszki, trochę żarełka, dwie paczki fajek bo to przeżycie miało być nad wymiar ekscytujące. Pakowałam szybko, bo i szybko musieliśmy wyjechać. Z. wrócił około 12-stej. Byłam przygotowana. Wrzuciliśmy wszystko do bagażnika i wyruszyliśmy.



Podekscytowana podrożą.

Podroż minęła dosyć szybko, bo nie zatrzymywaliśmy się nigdzie. Około 14:30 dotarliśmy do Fowlers Bay. Szczęśliwi, że jesteśmy wcześnie a pogoda jest piękna, znaleźliśmy biuro Eco Parku. Pani zza lady przywitała nas wielkim "I am sorry..." i w tym momencie wiedzieliśmy już, że wszystkie wieloryby zwinęły manatki i udały się w dalsza drogę. Zaczęliśmy intensywnie wypytywać, czy jest jakiś sposób żeby je przegonić.. bo musimy je zobaczyć i nie spoczniemy póki nam się nie uda. Przemiła kobietka wyciągnęła mapę i zaczęła jeździć po niej palcem. Okazuje się, że następne 200 km od Fowlers, na kompletnym, NA SERIO KOMPLETNYM, zadupiu, nad Wielką Zatoką Australijską, znajduje się tzw. Head of the Bight - czyli de facto "głowa" tejże zatoki. Jest to największe skupisko wielorybów i podczas kiedy w sezonie w Fowlers jest ich około 50, w Head of the Bight potrafi ich być ponad 300. Powiem szczerze, że nasze szczęście mieszało się z rozpaczą.. bo weekend jest krótki a ponad 500 km w jedna stronę to dosyć dużo.. Długo się nie zastanawialiśmy. Jedziemy! Blondynka z Eco Parku wytłumaczyła nam, że musimy kierować się do wioski Nullabor, która znajduje się 10 km za Head of the Bight. Możemy tam spędzić noc, a rano udać się na obserwacje. Wróciliśmy do samochodu. Próbując ustalić kierunek, zorientowaliśmy się, że nasza nawigacja nie wie gdzie owe Nullabor się znajduje, ani inne wioski które mogłyby być naszym kierunkowskazem. Kupiliśmy mapę. Zaskakująco szybko, jak na nas, odnaleźliśmy właściwą drogę. Za jakieś 2 godziny będziemy na miejscu.



Uwaga na kangury i wombaty, przez następne 79 km!

Wombaty to zwierzątka spokrewnione z misiem koala. Wyglądają jak połączenie koali i małej świnki.


Uwaga na kangury, wombaty i WIELBŁĄDY! Następne 92 km ^^


Wielbłądy zostały przywiezione do Australii w XIX wieku z Indii, głównie by pomagać w transporcie na terenach centralnej, pustynnej Australii. Niestety po tym, jak przestały być użyteczne, zostały wypuszczone na wolność. Namnożyły się cholernie i zdziczały (w 2009 roku, dzikich było około miliona) i teraz trzeba ich liczbę redukować, bo powodują bardzo groźne wypadki drogowe i zagrażają naturalnej, rodzimej faunie i florze.


Na naszej drodze szczęśliwie wielbłąda nie spotkaliśmy. Oczywiście masa potraconych kangurów i wombatów na poboczach. Co ciekawe, "kangurzyna" jest w Australii bardziej popularna niż wieprzowina. W każdym supermarkecie obok steku z krówki, znajdziemy stek z kangura. Cały czas słyszymy, że jest to najchudsze mięso, najzdrowsze i ogólnie najpyszniejsze. I jeżeli farmer potrąci kangura, zazwyczaj mięsa nie marnuje... Chociaż brzmi to okropnie, określenie "road meat" czyli mięso z drogi jest tu bardzo popularne wśród miejscowych.


Do Nullabor dojechaliśmy około 17:00. Początkowo je przeoczyliśmy i popędziliśmy dalej.. ale coś nas tknęło żeby zawrócić kiedy zobaczyliśmy znak "Następny sklep za 800 km". Powiem szczerze, że nie jestem zdziwiona, że nasza nawigacja nie miała Nullabor w swojej bazie. Populacja - 10 osób. Motel, stacja benzynowa, bar. Wszystko w jednym budynku. Na zapleczu - mieszkania pracowników. Ot co, czego więcej do szczęścia potrzeba. Poszliśmy do motelu. Pan przywitał nas wielkim uśmiechem. - Ile za pokój? - Mamy ostatnie dwa wolne, 250$. Tutaj nadmienię, że dla przykładu w Adelaide płaciliśmy 80$. Czego tu się spodziewać, po środku niczego. Przejeżdżający nie mają wyboru i płacą. Do najbliższego motelu w kierunku "Streaky" jest 250 km, a w drugą stronę.. jakieś 600 km. Jestem sknerą i zrzędą, wiec wszczęłam bunt. Płacić nie będę, śpimy w samochodzie. Przygotowaliśmy nasze "łoże" w bagażniku i udaliśmy się do baru.



W barze w Nullabor znalazłam na ścianie polska dyszkę!

Po paru partyjkach w bilarda (które oczywiscie wszystkie wygrałam) i paru piwkach, udaliśmy się do naszego hotelu.




Poranek był ciężki. Ja obudziłam się chwile po 5 rano, Z. kolo siódmej. Ogarnęliśmy się, wypiliśmy szybką kawkę i wyruszyliśmy w kierunku Head of the Bight. Całe nasze trudy, zostały wynagrodzone. Ostatnie wieloryby, lenie patentowane, dalej pływały sobie przy klifie, nie myśląc nawet o migracji gdziekolwiek. Było ich około 30-40, dla mnie wystarczyłby nawet jeden!



Polowanie zakończone sukcesem!


Wielka lornetka i ja.


Mama wieloryb i dzidzia wieloryb.




Z wielorybami spędziliśmy prawie dwie godziny. Ale ja mogłabym tam zostać cały dzień. To jedne z najbardziej niesamowitych i magicznych istot jakie miałam okazje oglądać. Matki z młodymi, pływające dosłownie parę metrów od klifu. Ogromne i silne, a jednocześnie piękne i jakby nie z tego świata. W swoim naturalnym środowisku, nieświadome faktu, że corocznie tysiące ludzi przyjeżdża na te pustkowie tylko po to, by na nie popatrzeć.


Zaczęło się robić gorąco. Powiedziałabym, że nawet bardzo... Z. zaczął marudzić, że jest senny i wszystko go boli, po nocy spędzonej w bagażniku. Wyruszyliśmy dalej. Na zewnątrz 38C, w samochodzie przyjemna i chłodna klimatyzacja. Po około 250 km zorientowałam się, ze Z. z trudem otwiera oczy. Spojrzałam na mapę, byliśmy tuz obok Penong.. w połowie drogi do Streaky Bay. Małym druczkiem tuż obok Penong znajdował się napis - Cactus Beach. Gdzieś już słyszałam tą nazwę... a poza tym to świetna okazja do odpoczynku. Z. prześpi się na plaży, a ja rozprostuje kości i pobiegam z Harnaskiem.. Tyle, że żaden znak nie wskazywał nam kierunku. Zatrzymaliśmy się, żeby spytać miejscowego przechodnia. Wskazał nam polną, niepozornie wyglądającą drogę. Skręciliśmy.


To co nas spotkało.. to najpiękniejsza i najbardziej nieprawdopodobna rzecz jaką widziałam w swoim życiu. Po około 10 kilometrach na naszej drodze wyrosło z podziemi jezioro. Droga przecinała je dokładnie w połowie. Sęk w tym, że nie było to zwykle jezioro.. po jednej stronie drogi mieliśmy wodę o kolorze błękitnym, po drugiej natomiast jedno z niewielu na świecie RÓŻOWE JEZIORO. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że parę miesięcy temu czytałam o różowych jeziorach na portalu World Geography i marzyłam żeby kiedyś je zobaczyć. W życiu nie spodziewałabym się, ze trafimy na taki cud przypadkiem, prowadzeni zmęczeniem i wskazówką od miejscowego farmera..













Wyczytałam, że woda jest różowa dzięki szczególnie dużemu zasoleniu. Podziwialiśmy ten cud przez kolejne 20 minut, z otwartymi buziami i niesamowita radością w sercach.


Niebywale szczęśliwi odjechaliśmy na plażę.. Z. pospał 30 min w samochodzie, bo słonce było tak silne, że po 10 minutach na powietrzu zostałaby z nas skwarka. Niemożliwym było wyjście na zewnątrz.. Po krótkiej chwili wytchnienia, ruszyliśmy do domu. Oczywiście, zrobiliśmy jeszcze mały przystanek w Cedunie, żeby posilić się pysznymi gołąbkami w naszej ulubionej restauracji. Do domu dojechaliśmy po 18:00. Z. zapadł w sen zimowy i prędko go pewnie nie wybudzę..To był intensywny weekend, ale jeden z najpiękniejszych w moim życiu...